Nieskromnym i niebłyskotliwym stwierdzeniem jest, że naszym codziennym życiem rządzą przedmioty. Zwykłe, nieożywione, twarde, miękkie, tanie, drogie, piękne i paskudne. Nie chodzi mi nawet o materializm, o chęć posiadania, radość wydawania, status społeczny czy luksus. Po prostu o byt przedmiotu w przestrzeli. Przedmiotów jest więcej niż ludzi na ziemi. Jest bardzo dużo krzeseł, opon, masa ołówków, kartek, stolików kawowych. To wszystko zapełnia nasze otoczenie, bo niby czym innym byśmy mieli to zrobić.
Rozglądając się dziś po swoim pokoju, zauważyłam ile niepotrzebnych rzeczy posiadam. Nie chodzi mi nawet, że są to rzeczy, na które zmarnowałam pieniądze. Tylko, że nieposiadanie niektórych z nich nie odczułabym w prozie dnia codziennego. Ich nagły brak nie spowodowałby dyskomfortu. Są tylko udogodnieniem, zdrowym widzimisie.
Znacie mnie, człowieka pełnego dysonansów.
Czasem bywa tak, że pragnę przedmiotów. W przyszłości chciałabym mieć te fajne, szybkie auto, duużo książek, 30 rodzajów kawy w fikuśnych słoikach, porządny telefon, ubrania markowe, obrazy duże i kolorowe, łóżko dwuipół osobowe, w którym spałabym sama. A na tym dwuipół osobowym łóżku 10 poduszek z kolorowymi poszewkami. Jedna poszewka->29,99
10 razy 29,99 to 299,9. Czyli wydałabym prawie 300 złoty na same poszewki! Obecnie nie do pomyślenia.
I czasem bym po prostu tak chciała.
Ale z drugiej strony, marze o życiu, gdzie rządzi minimalizm. Posiadać tylko to co potrzebne. Żadnych śmieci, bibelotów. Nie chodzi aby była to sama taniocha, która rozpadnie się po miesiącu użytkowania. Tylko normalne rzeczy, w rozsądnych cenach, w rozsądnych ilości. Nie za mało, nie za dużo. Żyć prosto, jednolinijnie, poprawnie, okładkowo.