22 kwietnia 2015

Morze


Powietrze jest bardzo nagrzane. Widzę jak drga. Nie potrzebne jest oko kamery aby to uchwycić, ja to widzę.
Dlaczego nie chcesz usiąść na gorącym piasku obok mnie? Przeczesuje powoli sypkie ciało pomiędzy palcami, czekając na ciebie. Jedyne co mi towarzyszy to krzyk mew i białe bezbronne kształty muszli. Leżą w ogromie ziaren piasku i patrzą na mnie łagodnymi oczami. Twarde, suche i takie małe. Ale idealnie pasują do całej scenerii i nagrzanego powietrza.


Głaszczę otwartą dłonią szorstki piasek. Wbijam z wolna palce w jego wnętrze. Coraz głębiej i zacieklej, aby poczuć przyjemne zimno. Niepasujące uczucie przeszywa moje ciało, uderza z podwojoną siłą. Ciepło jest Złe, że chcę je zdradzić.

Naprzeciwko morze. Nie wiem jak się na nie patrzeć. Uczę się badać je wzrokiem na własny sposób. Powstało tyle wspaniałych wierszy, obrazów, fotografii i filmów gdzie morze rozpatrywano na różnych płaszczyznach. Morze łączy kochanków i dzieli. Przywraca wspomnienia i pozwala zapomnieć. Niepokoi i odpręża. Jak najzwyklejszy zbiornik wodny, który powstał za pomocą nieromantycznych fizycznych i biologicznych procesów, o obrzydliwym słonym smaku, gdzie ryby i inne zwierzęta tylko żrą i srają, może wzbudzić tak wspaniałe i wzniosłe uczucia? Lub nie budzić ich wcale? Kocham morze stoją na suchym lądzie. Kocham widok morza, ale tylko na jego powierzchni. Moje morze to tylko siatka fal i przestrzeń pomiędzy niebem a słońcem i linia horyzontu. Tylko tyle morza znam i tylko tyle pokochałam. Nic więcej. Nie ma nic ponadto. Nigdy nic nie ma.



Powietrze jest bardzo nagrzane i drga. Nie potrzebne jest oko kamery aby to uchwycić, ja to widzę. I ty to zobaczysz. 

12 kwietnia 2015

Dysonantysta od dysonansu. Wieś a miasto. Ah. Jak ładnie.



Zazdroszczę ludziom, którzy są klarowni. Lubią gorące, nie lubią zimnego. Lubią białe, nie lubią czarnego. Lubią wieczory, nie lubią poranków. Lubią duże, nie lubią małe. Nie ma nic pomiędzy. Nie ma letniego, szarego, południa, średniego. 

Jestem człowiekiem pełnym dysonansów. Lubię i nienawidzę wszystko tak samo. Potrafię znaleźć piękno w czymś, w czym zaraz znajdę brzydotę. Wtedy uciekam do konkurencji rekompensując wcześniejszą brzydotę pięknem. Ale po chwili i w tej pozornie lepszej opcji widzę obrzydlistwa i wady i tak wracam do punktu wyjścia.
Ma to swoje zalety. Tacy ludzie z reguły są mniej wybredni, łatwiej ich zadowolić, potrafią znaleźć plusy w pozornej beznadziejności.
Bez minusów by się nie obyło, a jak. Dysonantyści, tak ich nazwiemy. Są wiecznie niezdecydowani, łatwo się przywiązują, nieco szybciej się nudzą, są wyczuleni na bodźce.




Wieś czy miasto?
Mam to błogosławieństwo i przekleństwo, ze mogę bardzo praktycznie sprawdzić gdzie czuje się lepiej.
Kiedy byłam młodsza wyjazd na wieś nie wchodził w grę. Łączyło się to z wiecznym kręceniem nosem, że nuda, nie ma internetu, wiecznie jest coś do zrobienia.. nie, nie. Lecz wraz z dojrzewaniem wszystko zmieniło się o 180 stopni. Możliwość spędzenia dłuższego czasu na wsi, gdzie nikogo nie znam, jest spokój i cisza było wydarzeniem pełnym podnieceń. Właśnie tu, w tym starym poniemieckim domostwie,  pomiędzy cmentarzem a ścianą lasu muzyka piękniej brzmi, kawa smakuje intensywniej, książkę dwa razy bardziej się przeżywa. Może właśnie to jest to, co ludzie nazywają relaksem. Nic ci nie rozprasza, jest wspaniale. Nawet jeżeli trzeba coś pomóc w gospodarstwie, nie jest to większym problemem a wręcz przyjemnością, że można pomóc i zrobić coś pożytecznego. 
Doceniłam wieś, kiedy każdego ciepłego poranka, z włosami w nieładzie, zaspanymi łzami w kącikach oczu, kapciuszkach i kubkiem kawy robiłam rundkę dookoła domu. Zawsze bez wyjątku towarzyszyła mi ukochana psina, która człapała tuż obok jakby wprowadzając mnie w nowy dzień. Z tylnej części domu jest widok na otwarte pola, pojedyncze drzewa i niedziałający stary młyn. Wtedy przecieram wierzchem dłoni zaspane powieki, biorę porządny łyk kawy i głęboko wzdycham. Patrzę na horyzont i myślę „Ah. Jak ładnie.”. Drugiego dnia tak samo, trzeciego i czwartego i następnego też. „Ah. Jak ładnie.” Nie pięknie, tylko zawsze ładnie. Bo po prostu jest ładnie. Nie umiem wyjaśnić tego, ale ten widok nie jest piękny. Tylko ładny, a nawet bardzo ładny. Chyba, że pada deszcz.


Po deszczu zawsze wychodzę, patrzę na mokre kamienie, na kielichy kwiatów wypełnione wodą. Najgorsze jest kiedy widzę spływające powoli krople po liściach. Zawsze wtedy słyszę muzykę techno. Wyobraźcie sobie. Powoli spływa kropla, patrzę. I na krótką sekundę widzę światła jak na parkiecie wielkiego klubu i słyszę dudnienie techniawy. Po takim przebłysku znów widzę tylko liścia, z kroplą która trzyma się na krawędzi. I znowu dudnienie, bawiący się ludzie. Kropla spadła. Czas wracać do miasta, do ludzi. 
Nie wytrzymuje.
Czas porzucić okropne pustelnicze życie, ubrać , umalować  i do miasta, do miasta, do miasta! Spalin, starych komunistycznych wieżowców, spalin, reklam i bilbordów, spalin, świateł, spalin, hipermarketów, spalin, obklejonych gumami chodników, spalin proszę spalin! 


W mieście przeżywam około dwudniową kwarantannę. Czuje się taka oderwana, ludzi których tak pragnęłam jest za dużo. Za dużo rozmów i tych twarzy ładnie wymalowanych i włosów pięknie wyprostowanych. Wtedy mój introwertyzm kumuluje się w wielką gulę, którą trudno przełknąć za jednym razem bez gryzienia. Ale jakoś to robię, czuje ucisk w gardle i pot na skroniach ale wiem, że będzie dobrze. Będzie dobrze. 
W mieście lubię dwie pory dnia. Każdy wieczór i tylko weekendowe poranki. Popołudnia są obrzydliwe. Wieczór, kiedy jest ciemno, bo tak narzucił nieboskłon, ale latarnie, żółte kwadraty okien i jasność sklepów. Ta iluminacja otula mnie. Ciemność jest taka przyjemna i gęsta , taka filmowa, a te światła jak punkt zaczepienia, czuje ten dreszcz, dreszcz. Taka pora jest trudno uchwytna i tylko w niektórych miejscach ale da się to zrobić. W każdym mieście, tym mniejszym i tym bardzo dużym jest chwila i miejsce gdzie można to uchwycić . Jeżeli udało wam się kiedyś tego doświadczyć idealnie zrozumiecie o co mi chodzi. Dla reszty to będzie zwykły bełkot, ale polecam wam poszukać tej chwili i tego miejsca. Wspaniałość, urbanistyczna wspaniałość. Zakochałam się w takim widoku w Grecji, w pewnym turystycznym miasteczku. Kiedy w nocy spacerowałam po promenadzie, na lewo głęboka czerń i szum morza a po prawej kafejki, światła, dyskoteki i uśmiechnięci pijani ludzie. I promenada, która to wszystko oddzielała. Najlepsze miejsce pomiędzy dwoma tymi odległymi światami, niczym mityczny Styks.
I jeszcze weekendowe poranki. To już tylko dla wariatów, którzy nie mają syndromu dnia poprzedniego (kaca) czy tych, którzy nie wykorzystują czasu aby wyspać się chodź raz w tygodniu po pracy czy szkole. I właśnie, masa śpi albo rzyga. Jest pusto, najlepiej jak jest jeszcze wilgotno. Przejedzie samochód, wydaje się, że nie pasuje na nitce dróg, nie powinno go tu być. Przejeżdża zagubiony, znika, dobrze. W weekendowe miejskie poranki najpiękniejsze jest mieszanie się światła i cienia. Ta chwila, kiedy świeże i cieple światło wschodzącego słońca dotyka ziemi. Inne promienie trafiają na przeszkodę w postaci bloków i wieżowców. Tworzą się linie, mozaiki światła i cienia. Przechodząc pomiędzy gruntami oświetlonymi a nieoświetlonymi. Czujemy rześkość nowego dnia, z drugiej strony jakieś niedopasowanie. Powinniśmy być w łóżku.
Lecz jak każda chwila zachwytu, mija i ulatuje i miasto ponownie mnie męczy. Coś jest nie tak, potrzebuje załadować energie, zedrzeć lepkie warstwy brudu wcześniej tak złakniona spalin. Wsi! Potrzebuje na wieś. I na wsi znów „Ah. Jak ładnie” i tak do pierwszego deszczu. Wracam do miasta, weekendowy poranek i kaskada spalin: potrzebuje wsi.
Mogłoby się wydawać, ze to dość uporządkowany rytm życia. Niby tak, ale bardzo dzielący komórki wewnątrz organizmu.
Żyje z dysonansem. Ah, jak ładnie.  


9 kwietnia 2015

Krew o smaku malinowym



Na podłodze leży stłuczony słoik z sokiem malinowym. Kawałki szkła wymieszały się z czerwoną cieczą. Sprzątam bałagan, pokaleczone palce. Język rejestruje słodki smak malin pomieszany z metaliczny posmakiem krwi. Nie jestem pewna, czy w moich żyłach płynął sok malinowy a w słoiku była krew. Może właśnie tak zawsze jest. Jeżeli człowiek jest zdolny do namiętności i kochania, nie powinien być wypełniony słodkim sokiem? A nie obrzydliwą, pełną leukocytów, biologicznym płynem? Czy to właśnie nas tworzy? Same składniki niesmaczne, śmierdzące, wstydliwe…