Zazdroszczę ludziom, którzy są klarowni. Lubią gorące, nie
lubią zimnego. Lubią białe, nie lubią czarnego. Lubią wieczory, nie lubią
poranków. Lubią duże, nie lubią małe. Nie ma nic pomiędzy. Nie ma letniego,
szarego, południa, średniego.
Jestem człowiekiem pełnym dysonansów. Lubię i nienawidzę
wszystko tak samo. Potrafię znaleźć piękno w czymś, w czym zaraz znajdę
brzydotę. Wtedy uciekam do konkurencji rekompensując wcześniejszą brzydotę
pięknem. Ale po chwili i w tej pozornie lepszej opcji widzę obrzydlistwa i wady
i tak wracam do punktu wyjścia.
Ma to swoje zalety. Tacy ludzie z reguły są mniej wybredni,
łatwiej ich zadowolić, potrafią znaleźć plusy w pozornej beznadziejności.
Bez minusów by się nie obyło, a jak. Dysonantyści, tak ich
nazwiemy. Są wiecznie niezdecydowani, łatwo się przywiązują, nieco szybciej się
nudzą, są wyczuleni na bodźce.
Wieś czy miasto?
Mam to błogosławieństwo i przekleństwo, ze
mogę bardzo praktycznie sprawdzić gdzie czuje się lepiej.
Kiedy byłam młodsza wyjazd na wieś nie wchodził w grę.
Łączyło się to z wiecznym kręceniem nosem, że nuda, nie ma internetu, wiecznie
jest coś do zrobienia.. nie, nie. Lecz wraz z dojrzewaniem wszystko zmieniło
się o 180 stopni. Możliwość spędzenia dłuższego czasu na wsi, gdzie nikogo nie
znam, jest spokój i cisza było wydarzeniem pełnym podnieceń. Właśnie tu, w tym
starym poniemieckim domostwie, pomiędzy
cmentarzem a ścianą lasu muzyka piękniej brzmi, kawa smakuje intensywniej,
książkę dwa razy bardziej się przeżywa. Może właśnie to jest to, co ludzie
nazywają relaksem. Nic ci nie rozprasza, jest wspaniale. Nawet jeżeli trzeba
coś pomóc w gospodarstwie, nie jest to większym problemem a wręcz przyjemnością,
że można pomóc i zrobić coś pożytecznego.
Doceniłam wieś, kiedy każdego
ciepłego poranka, z włosami w nieładzie, zaspanymi łzami w kącikach oczu,
kapciuszkach i kubkiem kawy robiłam rundkę dookoła domu. Zawsze bez wyjątku
towarzyszyła mi ukochana psina, która człapała tuż obok jakby wprowadzając mnie
w nowy dzień. Z tylnej części domu jest widok na otwarte pola, pojedyncze
drzewa i niedziałający stary młyn. Wtedy przecieram wierzchem dłoni zaspane powieki,
biorę porządny łyk kawy i głęboko wzdycham. Patrzę na horyzont i myślę „Ah. Jak
ładnie.”. Drugiego dnia tak samo, trzeciego i czwartego i następnego też. „Ah.
Jak ładnie.” Nie pięknie, tylko zawsze ładnie. Bo po prostu jest ładnie. Nie
umiem wyjaśnić tego, ale ten widok nie jest piękny. Tylko ładny, a nawet bardzo
ładny. Chyba, że pada deszcz.
Po deszczu zawsze wychodzę, patrzę na mokre kamienie, na
kielichy kwiatów wypełnione wodą. Najgorsze jest kiedy widzę spływające powoli
krople po liściach. Zawsze wtedy słyszę muzykę techno. Wyobraźcie sobie. Powoli
spływa kropla, patrzę. I na krótką sekundę widzę światła jak na parkiecie
wielkiego klubu i słyszę dudnienie techniawy. Po takim przebłysku znów widzę
tylko liścia, z kroplą która trzyma się na krawędzi. I znowu dudnienie, bawiący
się ludzie. Kropla spadła. Czas wracać do miasta, do ludzi.
Nie wytrzymuje.
Czas
porzucić okropne pustelnicze życie, ubrać , umalować i do miasta, do miasta, do miasta! Spalin,
starych komunistycznych wieżowców, spalin, reklam i bilbordów, spalin, świateł,
spalin, hipermarketów, spalin, obklejonych gumami chodników, spalin proszę
spalin!
W mieście przeżywam około dwudniową kwarantannę. Czuje się
taka oderwana, ludzi których tak pragnęłam jest za dużo. Za dużo rozmów i tych
twarzy ładnie wymalowanych i włosów pięknie wyprostowanych. Wtedy mój
introwertyzm kumuluje się w wielką gulę, którą trudno przełknąć za jednym razem
bez gryzienia. Ale jakoś to robię, czuje ucisk w gardle i pot na skroniach ale
wiem, że będzie dobrze. Będzie dobrze.
W mieście lubię dwie pory dnia. Każdy
wieczór i tylko weekendowe poranki. Popołudnia są obrzydliwe. Wieczór, kiedy
jest ciemno, bo tak narzucił nieboskłon, ale latarnie, żółte kwadraty okien i
jasność sklepów. Ta iluminacja otula mnie. Ciemność jest taka przyjemna i gęsta
, taka filmowa, a te światła jak punkt zaczepienia,
czuje ten dreszcz, dreszcz. Taka pora jest trudno uchwytna i tylko w niektórych
miejscach ale da się to zrobić. W każdym mieście, tym mniejszym i tym bardzo
dużym jest chwila i miejsce gdzie można to uchwycić . Jeżeli udało wam się
kiedyś tego doświadczyć idealnie zrozumiecie o co mi chodzi. Dla reszty to
będzie zwykły bełkot, ale polecam wam poszukać tej chwili i tego miejsca.
Wspaniałość, urbanistyczna wspaniałość. Zakochałam się w takim widoku w Grecji,
w pewnym turystycznym miasteczku. Kiedy w nocy spacerowałam po promenadzie, na
lewo głęboka czerń i szum morza a po prawej kafejki, światła, dyskoteki i uśmiechnięci
pijani ludzie. I promenada, która to wszystko oddzielała. Najlepsze miejsce
pomiędzy dwoma tymi odległymi światami, niczym mityczny Styks.
I jeszcze weekendowe poranki. To już tylko dla wariatów,
którzy nie mają syndromu dnia poprzedniego (kaca) czy tych, którzy nie
wykorzystują czasu aby wyspać się chodź raz w tygodniu po pracy czy szkole. I
właśnie, masa śpi albo rzyga. Jest pusto, najlepiej jak jest jeszcze wilgotno.
Przejedzie samochód, wydaje się, że nie pasuje na nitce dróg, nie powinno go tu
być. Przejeżdża zagubiony, znika, dobrze. W weekendowe miejskie poranki najpiękniejsze
jest mieszanie się światła i cienia. Ta chwila, kiedy świeże i cieple światło
wschodzącego słońca dotyka ziemi. Inne promienie trafiają na przeszkodę w
postaci bloków i wieżowców. Tworzą się linie, mozaiki światła i cienia.
Przechodząc pomiędzy gruntami oświetlonymi a nieoświetlonymi. Czujemy rześkość
nowego dnia, z drugiej strony jakieś niedopasowanie. Powinniśmy być w łóżku.
Lecz jak każda chwila zachwytu, mija i ulatuje i miasto
ponownie mnie męczy. Coś jest nie tak, potrzebuje załadować energie, zedrzeć
lepkie warstwy brudu wcześniej tak złakniona spalin. Wsi! Potrzebuje na wieś. I
na wsi znów „Ah. Jak ładnie” i tak do pierwszego deszczu. Wracam do miasta,
weekendowy poranek i kaskada spalin: potrzebuje wsi.
Mogłoby się wydawać, ze to dość uporządkowany rytm życia.
Niby tak, ale bardzo dzielący komórki wewnątrz organizmu.
Żyje z dysonansem. Ah, jak ładnie.