Istnieje wiele rodzajów płaczu. Ostatnio nawet zauważyłem, że istnieje wiele rodzajów wielu rzeczy. Nie wiem, czy to wynika z pewnego rodzaju otwartości, ale nie ważne. Ah, rozpraszam się, pieką mnie oczy. Zacznijmy jeszcze raz.
Istnieje wiele rodzajów płaczu. Płacz z tęsknoty, płacz cierpienia i bólu, płacz z radości, płacz wzruszenia. Jest tego znacznie więcej i żaden nie jest Ci obcy.
Ostatnio dane było mi poznać kolejny rodzaj płaczu. Zaliczę to jako osobiste, małe odkrycie. Oczyszczający płacz. Przemieszany z tęsknotą. Ale tęsknotą za tym, co nie istnieje. Za człowiekiem, którym być chcę, a którym wiem, że nie będę bo nie mam na tyle siły. Może właśnie z tej frustracji spociły mi się oczy. W tym płaczu charakterystyczne jest to, ze nie odczuwa się smutku. Za to przyprawiony jest przerażeniem. W moim przypadku, ów przestrach wyniknął z tego, że dotarło do mnie jaki czas jest nieubłagany i nie patrząc na nic oraz nikogo pędzi do siebie. A co ja mogę, czas istnieje od dawna, istnieć będzie jeszcze długo. A ja nie mam możliwości z nim walczyć, więc może właśnie to poczucie bezsilności wywołało u mnie pot oczu.
Pytanie: Czy taki płacz jest dobry? Czy ma jakiś sens? Warto go praktykować?
Odpowiedź: Nie jest dobry. Nie ma sensu. Nie warto go praktykować.
Ale wiele rzeczy jest nie dobrych i bez sensu, a ja je praktykuje. Więc dlaczego mój nowy płacz miałby być wyjątkiem.
Zapłacze, chce mi się płakać. Wtedy czuje, że uchodzi ze mnie zło.
A ty jak płaczesz?
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą byt. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą byt. Pokaż wszystkie posty
15 maja 2016
Dziennik z wyciszenia #4
Ostatnio wpadłem do Tutaj. Poznałem pewną dziewczynę. Lub to ona poznała mnie. Pokazała mi swój pokój. Spytała mnie czy bym nie został, że mogę usiąść gdziekolwiek. Rozejrzałem się dookoła i zorientowałam się, ze nigdzie nie było krzesła.
Usiadłem więc w rogu, pijąc jej wino. Rozmawialiśmy długo, bardzo długo. Roześmianym głosem oznajmiła, że rano idzie do pracy. Zamroczoną winem odprowadziłem dziewczynę do łóżka. Sam przespałem się na panelach.
Rano obudziłem się sam. Echo jej krystalicznego śmiechu zastąpił świergot ptaków.
Przecież to mój pokój. Ja w swoim pokoju mam krzesła.
Rano obudziłem się sam. Echo jej krystalicznego śmiechu zastąpił świergot ptaków.
Przecież to mój pokój. Ja w swoim pokoju mam krzesła.
9 listopada 2015
Jesień
Jesień to najwspanialszy wspaniały czas w całym roku. Wszystko umiera aby odpocząć i narodzić się ponownie.
Apoteozę zmarnowanego czasu najlepiej kultywować właśnie jesienią.
Jesień bardzo dużo daje organizmowi, ale i wiele odbiera. Melancholia i zamyślenie idealnie komponują się z szarą, mokrą glebą oraz żółtymi plamami liści. Jednakże, ból egzystencjalny rozchodzi się po kończynach jak choroba, odbiera siły do działania. Co robić? W takim przypadku najlepiej wyprostować zawsze krzywy kręgosłup, wbić sobie do głowy wiadomość o treści: Że będzie dobrze. Wszystko minie.
Jestem dumnym człowiekiem, ponieważ mój smutek i "humory" i samopoczucia są na tyle klarowne, silne i destruktywne, że wiem jak się z nimi obchodzić. Stan pod depresyjny nie jest dla mnie czymś strasznym, ponieważ znam go. Znam na wylot. Nieco się różny od poprzednich, ale zawsze wchodzi o to samo. Więc nie robię nic, tylko czekam. Wybieram bierność. Wybieram tą opcje. Nie ma w jesiennych stanach ani
białego
ani
czarnego
jest
szary.
Szary to czekanie. Czekam.
Apoteozę zmarnowanego czasu najlepiej kultywować właśnie jesienią.
Jesień bardzo dużo daje organizmowi, ale i wiele odbiera. Melancholia i zamyślenie idealnie komponują się z szarą, mokrą glebą oraz żółtymi plamami liści. Jednakże, ból egzystencjalny rozchodzi się po kończynach jak choroba, odbiera siły do działania. Co robić? W takim przypadku najlepiej wyprostować zawsze krzywy kręgosłup, wbić sobie do głowy wiadomość o treści: Że będzie dobrze. Wszystko minie.
Jestem dumnym człowiekiem, ponieważ mój smutek i "humory" i samopoczucia są na tyle klarowne, silne i destruktywne, że wiem jak się z nimi obchodzić. Stan pod depresyjny nie jest dla mnie czymś strasznym, ponieważ znam go. Znam na wylot. Nieco się różny od poprzednich, ale zawsze wchodzi o to samo. Więc nie robię nic, tylko czekam. Wybieram bierność. Wybieram tą opcje. Nie ma w jesiennych stanach ani
białego
ani
czarnego
jest
szary.
Szary to czekanie. Czekam.
12 kwietnia 2015
Dysonantysta od dysonansu. Wieś a miasto. Ah. Jak ładnie.
Zazdroszczę ludziom, którzy są klarowni. Lubią gorące, nie
lubią zimnego. Lubią białe, nie lubią czarnego. Lubią wieczory, nie lubią
poranków. Lubią duże, nie lubią małe. Nie ma nic pomiędzy. Nie ma letniego,
szarego, południa, średniego.
Jestem człowiekiem pełnym dysonansów. Lubię i nienawidzę
wszystko tak samo. Potrafię znaleźć piękno w czymś, w czym zaraz znajdę
brzydotę. Wtedy uciekam do konkurencji rekompensując wcześniejszą brzydotę
pięknem. Ale po chwili i w tej pozornie lepszej opcji widzę obrzydlistwa i wady
i tak wracam do punktu wyjścia.
Ma to swoje zalety. Tacy ludzie z reguły są mniej wybredni,
łatwiej ich zadowolić, potrafią znaleźć plusy w pozornej beznadziejności.
Bez minusów by się nie obyło, a jak. Dysonantyści, tak ich
nazwiemy. Są wiecznie niezdecydowani, łatwo się przywiązują, nieco szybciej się
nudzą, są wyczuleni na bodźce.
Wieś czy miasto?
Mam to błogosławieństwo i przekleństwo, ze
mogę bardzo praktycznie sprawdzić gdzie czuje się lepiej.
Kiedy byłam młodsza wyjazd na wieś nie wchodził w grę.
Łączyło się to z wiecznym kręceniem nosem, że nuda, nie ma internetu, wiecznie
jest coś do zrobienia.. nie, nie. Lecz wraz z dojrzewaniem wszystko zmieniło
się o 180 stopni. Możliwość spędzenia dłuższego czasu na wsi, gdzie nikogo nie
znam, jest spokój i cisza było wydarzeniem pełnym podnieceń. Właśnie tu, w tym
starym poniemieckim domostwie, pomiędzy
cmentarzem a ścianą lasu muzyka piękniej brzmi, kawa smakuje intensywniej,
książkę dwa razy bardziej się przeżywa. Może właśnie to jest to, co ludzie
nazywają relaksem. Nic ci nie rozprasza, jest wspaniale. Nawet jeżeli trzeba
coś pomóc w gospodarstwie, nie jest to większym problemem a wręcz przyjemnością,
że można pomóc i zrobić coś pożytecznego.
Doceniłam wieś, kiedy każdego
ciepłego poranka, z włosami w nieładzie, zaspanymi łzami w kącikach oczu,
kapciuszkach i kubkiem kawy robiłam rundkę dookoła domu. Zawsze bez wyjątku
towarzyszyła mi ukochana psina, która człapała tuż obok jakby wprowadzając mnie
w nowy dzień. Z tylnej części domu jest widok na otwarte pola, pojedyncze
drzewa i niedziałający stary młyn. Wtedy przecieram wierzchem dłoni zaspane powieki,
biorę porządny łyk kawy i głęboko wzdycham. Patrzę na horyzont i myślę „Ah. Jak
ładnie.”. Drugiego dnia tak samo, trzeciego i czwartego i następnego też. „Ah.
Jak ładnie.” Nie pięknie, tylko zawsze ładnie. Bo po prostu jest ładnie. Nie
umiem wyjaśnić tego, ale ten widok nie jest piękny. Tylko ładny, a nawet bardzo
ładny. Chyba, że pada deszcz.
Po deszczu zawsze wychodzę, patrzę na mokre kamienie, na
kielichy kwiatów wypełnione wodą. Najgorsze jest kiedy widzę spływające powoli
krople po liściach. Zawsze wtedy słyszę muzykę techno. Wyobraźcie sobie. Powoli
spływa kropla, patrzę. I na krótką sekundę widzę światła jak na parkiecie
wielkiego klubu i słyszę dudnienie techniawy. Po takim przebłysku znów widzę
tylko liścia, z kroplą która trzyma się na krawędzi. I znowu dudnienie, bawiący
się ludzie. Kropla spadła. Czas wracać do miasta, do ludzi.
Nie wytrzymuje.
Czas
porzucić okropne pustelnicze życie, ubrać , umalować i do miasta, do miasta, do miasta! Spalin,
starych komunistycznych wieżowców, spalin, reklam i bilbordów, spalin, świateł,
spalin, hipermarketów, spalin, obklejonych gumami chodników, spalin proszę
spalin!
W mieście przeżywam około dwudniową kwarantannę. Czuje się
taka oderwana, ludzi których tak pragnęłam jest za dużo. Za dużo rozmów i tych
twarzy ładnie wymalowanych i włosów pięknie wyprostowanych. Wtedy mój
introwertyzm kumuluje się w wielką gulę, którą trudno przełknąć za jednym razem
bez gryzienia. Ale jakoś to robię, czuje ucisk w gardle i pot na skroniach ale
wiem, że będzie dobrze. Będzie dobrze.
W mieście lubię dwie pory dnia. Każdy
wieczór i tylko weekendowe poranki. Popołudnia są obrzydliwe. Wieczór, kiedy
jest ciemno, bo tak narzucił nieboskłon, ale latarnie, żółte kwadraty okien i
jasność sklepów. Ta iluminacja otula mnie. Ciemność jest taka przyjemna i gęsta
, taka filmowa, a te światła jak punkt zaczepienia,
czuje ten dreszcz, dreszcz. Taka pora jest trudno uchwytna i tylko w niektórych
miejscach ale da się to zrobić. W każdym mieście, tym mniejszym i tym bardzo
dużym jest chwila i miejsce gdzie można to uchwycić . Jeżeli udało wam się
kiedyś tego doświadczyć idealnie zrozumiecie o co mi chodzi. Dla reszty to
będzie zwykły bełkot, ale polecam wam poszukać tej chwili i tego miejsca.
Wspaniałość, urbanistyczna wspaniałość. Zakochałam się w takim widoku w Grecji,
w pewnym turystycznym miasteczku. Kiedy w nocy spacerowałam po promenadzie, na
lewo głęboka czerń i szum morza a po prawej kafejki, światła, dyskoteki i uśmiechnięci
pijani ludzie. I promenada, która to wszystko oddzielała. Najlepsze miejsce
pomiędzy dwoma tymi odległymi światami, niczym mityczny Styks.
I jeszcze weekendowe poranki. To już tylko dla wariatów,
którzy nie mają syndromu dnia poprzedniego (kaca) czy tych, którzy nie
wykorzystują czasu aby wyspać się chodź raz w tygodniu po pracy czy szkole. I
właśnie, masa śpi albo rzyga. Jest pusto, najlepiej jak jest jeszcze wilgotno.
Przejedzie samochód, wydaje się, że nie pasuje na nitce dróg, nie powinno go tu
być. Przejeżdża zagubiony, znika, dobrze. W weekendowe miejskie poranki najpiękniejsze
jest mieszanie się światła i cienia. Ta chwila, kiedy świeże i cieple światło
wschodzącego słońca dotyka ziemi. Inne promienie trafiają na przeszkodę w
postaci bloków i wieżowców. Tworzą się linie, mozaiki światła i cienia.
Przechodząc pomiędzy gruntami oświetlonymi a nieoświetlonymi. Czujemy rześkość
nowego dnia, z drugiej strony jakieś niedopasowanie. Powinniśmy być w łóżku.
Lecz jak każda chwila zachwytu, mija i ulatuje i miasto
ponownie mnie męczy. Coś jest nie tak, potrzebuje załadować energie, zedrzeć
lepkie warstwy brudu wcześniej tak złakniona spalin. Wsi! Potrzebuje na wieś. I
na wsi znów „Ah. Jak ładnie” i tak do pierwszego deszczu. Wracam do miasta,
weekendowy poranek i kaskada spalin: potrzebuje wsi.
Mogłoby się wydawać, ze to dość uporządkowany rytm życia.
Niby tak, ale bardzo dzielący komórki wewnątrz organizmu.
Żyje z dysonansem. Ah, jak ładnie.
9 kwietnia 2015
Krew o smaku malinowym
Na podłodze leży stłuczony słoik z sokiem malinowym. Kawałki
szkła wymieszały się z czerwoną cieczą. Sprzątam bałagan, pokaleczone palce.
Język rejestruje słodki smak malin pomieszany z metaliczny posmakiem krwi. Nie
jestem pewna, czy w moich żyłach płynął sok malinowy a w słoiku była krew. Może
właśnie tak zawsze jest. Jeżeli człowiek jest zdolny do namiętności i kochania,
nie powinien być wypełniony słodkim sokiem? A nie obrzydliwą, pełną leukocytów,
biologicznym płynem? Czy to właśnie nas tworzy? Same składniki niesmaczne,
śmierdzące, wstydliwe…
Subskrybuj:
Posty (Atom)